Norwegia, Geiranger i Geirangerfjord – WYCIECZKA wokół najpiękniejszego z fiordów Norwegii
Geirangerfjord – nie jest największym, najdłuższym ani też najgłębszym z fiordów Norwegii. Za to uznawany jest za najładniejszy i najbardziej malowniczy. Z tego powodu został nawet wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2005 roku. Można go podziwiać zarówno z poziomu wody jak i z góry, z okolicznych skał.
Planując naszą samodzielną wyprawę do Norwegii wpisaliśmy Geirangerfjord na listę miejsc, które koniecznie musimy odwiedzić. Początkowo mieliśmy zamiar zwiedzić go przejazdem, niejako po drodze korzystając z przeprawy promowej Geiranger- Hellesylt. Geirangerfjord leży bowiem pomiędzy innymi atrakcjami jakie zamierzaliśmy zobaczyć tj. drogą Trolli i lodowcem Briksdalsbreen. Ale po głębszej analizie okolic Geiranger i samego Geirangerfjord postanowiliśmy zostać tu co najmniej dwie noce.
To był bardzo dobry pomysł bo dzięki niemu zwiedziliśmy fiord zarówno z poziomu wody płynąc statkiem wycieczkowym jak i z góry wspinając się na okoliczne skały.
Można było zostać nawet jeszcze dłużej i zdobyć szczyty otaczające ten malowniczy zakątek Norwegii, ale to już może innym razem.
Samo miasteczko Geiranger liczy około 300 stałych mieszkańców i żyje z turystyki, poza zmotoryzowanymi turystami takimi jak my, zawijają tu bowiem ogromne wycieczkowe statki pasażerskie w rodzaju Costa Concordia. Trzy takie statki widzieliśmy zakotwiczone jednocześnie w wodach fiordu przy porcie w Geiranger. Jak turyści z takiego statku przypłyną do portu to tłok w sklepach z pamiątkami murowany. Za to na szlakach wokół fiordu tłoku już nie ma.
Szlaków jest wiele i o różnym stopniu trudności. Nie są niestety najlepiej oznakowane ani w ogóle zabezpieczone, można bez żadnych barierek spojrzeć z pionowej skały kilkaset metrów w dół fiordu. Ale wypadków jest ponoć niewiele, może jak nie ma zabezpieczeń to człowiekowi wyczula się zmysł zapewnienia sobie bezpieczeństwa na własną rękę?
Do Geiranger zjechaliśmy w dół słynną serpentyną zwaną drogą Orłów (droga Nr 63) – nie pozwala ona jednak kierowcy na rozglądanie się i podziwianie widoków, trzeba bowiem pilnować się krętej trasy. Koniecznie zatem trzeba zatrzymać się w punkcie widokowym po drodze by nacieszyć się tym pierwszym widokiem Geirangerfjordu. Później płynąc już statkiem po Geirangerfjordzie widzieliśmy tą górską serpentynę od dołu i nie wierzyliśmy własnym oczom, że nią właśnie zjechaliśmy!
Udało nam się w sezonie znaleźć wolną hytte na dwie noce w jednym z kempingów w samym Geiranger – ale rezerwację robiliśmy wcześniej, jeszcze w Polsce. To był nasz najdroższy nocleg w Norwegii ale za to wrażenia z wycieczek wokół fiordu są nie do zapomnienia.
Po znalezieniu noclegu oraz przygotowaniu i spożyciu posiłku wyruszyliśmy na pierwszy szlak w górę. Wybraliśmy się na punkt widokowy Losta (norw. Løsta). Punkt ten położony jest 500 m.n.p.m. czyli praktycznie 500 metrów nad Geirangerfjord. Najpierw z kempingu w Geiranger trzeba było dojść do miejsca zwanego po norwesku Vesterås Gård (stąd zaczyna się kilka szlaków). Tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę by następnie skierować się na punkt widokowy Løsta. Poziom trudności tej wspinaczki określił bym jako średni.
Zdarza się czasem strome podejście ale później idzie się płasko najpierw mijając farmy (należy sobie samemu otwierać i koniecznie zamykać ogrodzenie bo na farmach pasą się owce, kozy a nawet widzieliśmy lamy) a następnie lasem nad fiordem (fiord widać w dole). Zdarza się, że ścieżka prowadzi bardzo blisko krawędzi fiordu. Z Vesterås Gård do Løsta szliśmy nieco ponad pół godziny po drodze robiąc zdjęcia. Oczywiście najładniejsze widoki są z punktu widokowego Løsta – Geirangerfjord jest jak na dłoni. Tylko pogoda nam średnio dopisała – wprawdzie nie padało ale było zimno, wilgotno i pochmurno – ponoć takie bywa czasem norweskie lato.
Z punktu widokowego Løsta istnieje możliwość zejścia na dół do samego fiordu (albo podejścia w górę do Løsta z poziomu fiordu, w zależności jak się na to patrzy). W dole znajduje się przystań dla statków wycieczkowych – można tak zaplanować sobie wycieczkę by wrócić statkiem po zdobyciu punktu widokowego i zejściu na dół albo dopłynąć statkiem do przystani i stąd dalej wspiąć się w górę do Løsta. Potrzebna jest jednak analiza terminarza statków wycieczkowych a na to nie mieliśmy czasu. My wróciliśmy z powrotem znaną nam już drogą do Vesterås Gård i dalej na kamping w miasteczku. Zziębnięci ale zadowoleni zjedliśmy kolację i rozgrzaliśmy się herbatą z „prądem” (i to tu właśnie, w Geiranger skończyły nam się zapasy „prądu” jakie wzięliśmy z Polski).
Następnego dnia rano po śniadaniu mieliśmy zaplanowaną przejażdżkę statkiem wycieczkowym po fiordzie. Bilety dla naszej grupy kupiliśmy jeszcze w Polsce, przez Internet. Dzięki temu w Geiranger nie martwiliśmy się już czy będą dostępne miejsca czy nie. I chyba dobrze zrobiliśmy bo akurat było w porcie kilka wycieczek z zakotwiczonych promów pasażerskich oraz autobusów licznie zaparkowanych przy porcie. A rejs statkiem po fiordzie to często obowiązkowy punkt każdej wycieczki do Norwegii. Jak się okazało nasz statek był pełen pasażerów ale ze względu na pogodę wszyscy oprócz nas przebywali wewnątrz. Tylko my ubrani jak przystało na norweskie lato – w czapki, polary i zimowe kurtki z kapturami dawaliśmy radę przebywać na zewnątrz. Deszcz nie padał, tylko było zimno jakieś 10-12 stopni, wzmacniane wilgocią i wiatrem. Ciemne chmury były jednak na tyle wysoko, że płynąc statkiem widać było doskonale drogę Orłów jak i pionowe ściany Geirangerfjordu. Rozpoznaliśmy też punkt widokowy Løsta, który zdobyliśmy wczoraj. Widzieliśmy też opuszczone farmy na skałach. Jedna z nich nazywa się Skageflå i można do nie dojść pieszo ścieżką nad fiordem – to mieliśmy w planach na dzisiejsze popołudnie.
Na razie jednak podziwiamy wysokie skały, w które Geirangerfjord wrzyna się dość wąskim klinem wygiętym w kształcie litery „S”. Sam fiord ma długość 15 kilometrów i jest bardzo głęboki. Ze stromych zboczy fiordu spływają liczne wodospady. Największy i najbardziej znany, przy którym statek na chwilę się zatrzymuje, nazywa się De Syv Søstre (Siedem Sióstr). Robimy oczywiście zdjęcia, mimo zimna nawet niektórzy inni turyści wyszli na zewnątrz by sfotografować ten piękny wodospad.
Widzieliśmy jeszcze kilka innych wodospadów, nie wiem czy wszystkie z nich mają swoje nazwy ale te które zapamiętałem to Frairen (Zalotnik) i Brudesløret (Ślubny Welon). Obok wodospadu De Syv Søstre (Siedem Sióstr) widać niewielką połać zielonej ziemi a na niej kolejną farmę. Może trudno to sobie wyobrazić dopóki się nie zobaczy na własne oczy ale na takich zawieszonych na krawędzi fiordu farmach jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkali ludzie! I to w kompletnej izolacji od świata. Właśnie ich dotyczą opowieści jakie zasłyszeliśmy od przewodnika na statku: o farmerach blokujących głazami jedyne ścieżki umożliwiające dojście do farm po to, by uniemożliwić dostęp poborcom podatkowym oraz o ich dzieciach przywiązywanych do palików sznurkami, by podczas zabawy nie spadły z urwiska (bo wody fiordu znajdują się przecież kilkaset metrów w dół).
Nasz statek nie dopływa do samego Hellesylt jak to robi prom samochodowy, z którym mijamy się po drodze lecz zawraca w pewnym momencie i płynie z powrotem do Geiranger. Ponownie możemy podziwiać piękne skały, urwiska, wodospady i sam Geirangerfjord. Pogoda jakby się poprawia tj. mniej chmur i robi się cieplej ale na słońce i niebieskie niebo nie ma co liczyć.
Po około 2 godzinach rejsu, za który zapłaciliśmy coś koło 120NOK od osoby, zmarznięci ale zadowoleni dopływamy z powrotem do Geiranger. Po drodze z bliska możemy przyjrzeć się ogromnym statkom pasażerskim jakie wpłynęły do portu. Statki te kotwiczą bardzo blisko brzegu – jak więc musi być tu głęboko!
[php function=2]